Dzisiejszy dzień był wyjątkowo udany. Właściwie wszystko co dobre zaczęło się już w piątek. Najpierw wieczorem wpadli znajomi. Streściłem im swoje ostatnie przygody i wszystkie historie mimo początkowego napięcia kończyły się wybuchem śmiechu. Pod koniec był to całkiem zaawansowany stan brechtu, nieco niecenzuralnych wiązanek pod adresami różnymi i błogiego stanu ulgi. Wyrzucenia z siebie, przemielenia i zjedzenia jak kanapki całego siedzącego we mnie ciężaru ostatnich wrażeń i emocji. Po tym spotkaniu już prawie ze mnie wyparowała złość. W sobotę spotkaliśmy bardzo miłych ludzi, którzy prowadząc nowy ośrodek rehabilitacyjny, posiadający rezonans stochastyczny, zaoferowali sami z siebie współpracę z fundacją i lepsze warunki dla chorych na SM. Naprawdę pozytywne i mam nadzieję, ze coś z tego wyjdzie. Aż żałuję, że dla mnie to drugi koniec miasta – właściwie dla większości wrocławian – taka dzielnica na końcu świata. Wieczorem znowu przyjaciele (zeżarli wszystkie – kultowe dla kilku przełyków – ciastka Magdaleny, i w ogóle wszystko…) i się działo. Dzisiaj wstałem więc już w całkiem niezłym nastroju. Ale dopiero kiedy się zacząłem ruszać, wiedziałem, że to będzie naprawdę dobry dzień. To się nazywa power – coś co prawie wyginęło i jest u mnie gatunkiem wyjątkowo chronionym do momentu absolutnego wykorzystania w chwilę później. Zacząłem od zrobienia boskiej jajecznicy. Tak wiem każdy facet robi najlepszą ale moja poza domowymi jajkami miała różne papryki, pomidora, wędzony super boczek, chili, przyprawy inne, zapach masła i to coś co sprawia, że wciąganie śniadania robi się eventem. Nieskromnie powiem – była zajebista.
Po śniadaniu widok za oknem nie pozostawił żadnych złudzeń – nie ma opierdzielania się.
Jak dobrze mieć niedaleko taki park… stare piękne drzewa.
Komu w drogę temu buziak na zachętę i użycie mocy.
Niektórzy jeszcze się wahali czy przejdą całą trasę (ostatnio się nie udało) ale moce zadziałały.
Po drodze poznalismy nowego znajomego, który chwilę później ostro sfatygował idealnie gładki śnieg na tafli lodu. Niestety nie uwiecznione – wyobraźcie sobie jednak psa robiącego wszystko co moze pies zrobić ze śniegiem. Tak się jeszcze nie ruszam ale może jutro;)
ale w końcu trzeba wrócić do domu
i jest dalej:)
Na dodatek ten obiad… – też ugotowałem;)
Deser – Madzia.
I wygrana w scrabble.
Ogólnie stan odparowania.Polecam nawet jeśli to chwilowe.
A od jutra zaczynam indywidualną rehabilitację. Czekam niecierpliwie.
1 komentarz
Martyna
31 stycznia 2011 na 17:09 (UTC 1) Link do tego komentarza
Przeczytałam kilka ostatnich notek i miło jest przeczytać na koniec taka optymistyczną sobotnią historię. Zazdroszczę ładnej pogody, bo u nas niestety zimno i bez śniegu.
Proszę pamiętać, że nie wolno się poddawać! Trzeba mieć w tyle złe chwile i żyć tylko tymi dobrymi! Nie dać się chorobie! Jak już jest to pokazać jej, że się nie zwraca na nią uwagi i niech sobie pójdzie gdzie pieprz rośnie!
Pozdrawiam